czwartek, 3 września 2015

2655 m.n.p.m - czas na zabawę

  Wyszłam już z wprawy w pisaniu, ale postaram się najlepiej jak potrafię opisać moją przygodę wejścia na najwyższy szczyt Tatr. Choć od tamtego dnia minął już prawie miesiąc, czas płynie dla mnie inaczej.  Przeżuwając pierwsze kęsy śniadania ok. godziny 8 mam świadomość, że właśnie zdobywałabym szczyt. A niekiedy, sporadycznie rzecz jasna, kiedy wracam ok. 3 do domu wiem, że właśnie szykowałabym się do wyjazdu w góry. Jedno przeżycie w górach, buduje we mnie chęć do dalszej pracy i podejmowania nowych wyzwań. Uwielbiam to uczucie.



  Cały pomysł z wejściem na Gerlach wziął się od osiemnastych urodzin mojego brata Piotrka. Tamtego dnia wraz z tatą zdobył on najwyższy szczyt Polskich Tatr. Nigdy nie było mi dane zdobyć Rysów. Jednak już od kilku lat rozmyślaliśmy o podobnej wycieczce. Właściwie kompletnie przypadkowo data naszej wycieczki przypadła dwa miesiące po urodzinach mojego taty i dwa miesiące przed moimi. Magia liczb w górach!

  O Gerlachu miałam pojęcie.. niewielkie. Całe szczęście jest strona TOPRu! To, co na niej znalazłam początkowo niewiele dla mnie znaczyło, musiałam posłużyć się słownikiem aby zrozumieć co oznacza scramble. Definicja tego słowa nie przestraszyła mnie, a jeden z podpunktów w szczególności rozbawił. Bo tak się składa, że właśnie w biegu na orientację to walkę o przetrwanie lubię najbardziej. Tak przynajmniej czuje się czasami startując za granicą.


  Z Zakopanego wyruszyliśmy o 4.00 rano. Naszą taryfą, przewodnikiem, nauczycielem, opiekunem był Janek z Doliny Chochołowskiej. Wspaniały człowiek! Myślę, że każdemu najtrudniejsza wyprawa zleciała by z nim szybko. Zanim wyruszyliśmy było już jasne, że mamy coś wspólnego ze sportem. To był sygnał dla Janka, że możemy iść szybciej i dłuższą, cięższą drogą. Mogliśmy wybrać tak zwaną "pedaliadę" lub trasę przez Gerlach Zadni. Pedaliada nie wchodziła w grę, zresztą zabawa trwałaby zbyt krótko. Trzeba powiedzieć, że na Gerlach nie można wejść bez przewodnika. I doskonale rozumiem już dlaczego! Nie ze względów komercyjnych, a dlatego, że za nic bym go tam nie znalazła! Początkowo "szlak" prowadził przez pole piargów. Tam można powiedzieć, że jeszcze spacerowaliśmy ze względu na bezpieczeńswto. Miałam okazję obserwować jak kozice górskie z wdziękiem popylają po niedostępnych ściankach skalnych. Dalej szlak prowadził przez niemalże pionową szczelinę (oczywiście przejaskrawiam). To kolejny z powodów dla którego nie wybierałabym się tam sama. Wspinaczka jest naprawdę genialna, wiadomo, brak mięśni rąk zrobił swoje. Następnego dnia czułam to dobitnie, z jakiejś dziwnej przyczyny zrobiłam sobie siniaka na trójgłowym. Wychodząc z tego cało, nie byłabym sobą. Szło nam całkiem nieźle, mijaliśmy wszystkich. Przed samym szczytem Gerlachu Zadniego Janek zorientował się, że mamy szansę wejść w mniej niż 2h30'. Dlatego "delikatnie" podkręcił tempo. Przyczepieni do uprzęży, próbowaliśmy biec ale raczej to przypominało skakanie małp po skałach. Szalone, ale udało nam się wejść w 2h28'. Tamtejszy widok jest nieporównywalny z jakimkolwiek który widziałam w Polskich górach. Fakt mieliśmy szczęście, bo co rzadko się zdarza dzień był bezchmurny. Warto wybrać dłuższą drogę, choćby ze względu na panoramę Tatr. No i może, żeby dowiedzieć się czemu na zboczu Gerlacha znajduje się rozbity samolot? Po należytym odpoczynku i lekcji topografii ruszyliśmy na właściwy Gerlach.

  Droga prowadzi tam już wyłącznie po grani. Wspinaczka nie przypomina tam w niczym nawet Orlej Perci. W pewnym momencie pytam Janka, "gdzie mam stawiać nogi?" Jego odpowiedź na to brzmiała "przesuwaj się jak po kaletnicy!". Jeżeli ktoś nie jest kominiarzem lub zbyt nadgorliwie naśladował Toma Cruisa to nie wie jak to robić. Chociaż wydawało mi się, że radzę sobie całkiem nieźle to byłam często upominana przez Janka "Marysiu tu uważaj/ Marysiu tutaj stawiaj nogę/ Marysiu..". Z intonacją "Marysiu" niczym w "Poszukiwany /Poszukiwana". Co wydało mi się bardzo opiekuńcze. Tym razem także zasuwaliśmy i udało nam się dotrzeć na szczyt po 40'. To całkiem dużo, a mam wrażenie, że podróż minęła jak mrugnięcie okiem. A skoro mowa o mruganiu. Jest pewna szczelina przed samym szczytem. Przewodnicy nazywają to testem szczupłości. Moje biodra kolejny raz oblały test, i musiałyśmy przecisnąć się bokiem.
Na szczycie było całkiem dużo turystów. Jak to ujął jeden z nich rozmawiający z żoną "tłum prawie jak na Krupówkach!". Prawda jest taka, że było tylko kilka grupek i to zupełnie innych turystów niż gdziekolwiek indziej w górach. Cechuje ich pasja do gór i szacunek dla nich.

z tatą i Jankiem na szczycie Gerlachu
  W górach lubię nie tylko samą drogę, ale nagrodę za wykonany wysiłek. Świetne widoki.

  Zejście nie było, już tak komfortowe, a z pewnością nie tak szybkie. Jedyne co powiem, ale to już dobrze znana mi prawda z bno, że tyłek to najlepszy amortyzator! To nasz najlpszy przyjaiel przy niekomfortowych zejściach. Dlatego panie, góry to nie drabina. To raczej, wyboista zjeżdżalnia. Nie byłabym sobą gdybym czegoś sobie nie zrobiła. Podjęłam pewną nieudolą próbę na szczycie. Ale całe szczęście udało mi się wymanewrować z mojego chwiejnego kroku. Natomiast na zejściu nie poszło mi już tak dobrze. W jedynym momencie w którym się rozkojarzyłam. Na całkiem znośnie prostym odcinku, gdzie mijaliśmy dwie inne grupy pośliznęłam się na kamieniach. Wylądowałabym na plecach, gdyby nie szybka reakcja Słowackiego ratownika który stał obok.
  
  Co jeszcze mnie zdumiło, to że przy zejściu dolina wydawała się kończyć morzem. Gdzie na Słowacji morze? Pasmo górskie Tatr inaczej wygląda po naszej stronie i Słowackiej. Tamtejsze góry kończąc się, przemieniają się w niziny, perspektywa powietrzna powodowała tam efekt morza. Leonardo byłby zachwycony.

Podsumowując:
  Wspominając tamten dzień mam na twarzy ogromny uśmiech, nigdy nie robiłam niczego tak ekstremalnego. Było fenomenalnie, a świadomość, że weszliśmy w całkiem dobrym czasie tylko polepsza mi samopoczucie. Jestem absolutnie zauroczona górami i sposobem na życie ich mieszkańców których poznałam na w drodze na Gerlach.  Ciężko będzie chodzić teraz po górach jak dawniej, przynajmniej z taką samą satysfakcją. Mam nadzieje, że uda mi się w przyszłości powtórzyć coś podobnego.

tak się szczerzyłam prawie całą drogę

Dziękuję wszystkim za wytrwałość w czytaniu, a na deser skoro wszystko mi tutaj wolno nutka:



Pozdrawiam Marysia!

6 komentarzy:

  1. Kontaktuję się, ale mam pewną wątpliwość czy przeszłaś całą Orlą Perć?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie Tadeuszu, ale słyszałam o Twoim przejściu😊

    OdpowiedzUsuń
  3. Natomiast kontaktowałem się w sprawie szczegółów samolotu, było o tym napisane w pierwotnej wersji posta, ale teraz już znikło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Samolot oczywiście! W 1944 samolot z żołnierzami leciał na pomoc powstańcom Słowackim. Niestety pogoda nie dopisała i samolot się rozbił w okolicy Gerlacha Zadniego.

      Usuń
  4. Marys fajny post dobrze sie czyta. :-) Dobry okres na pokonanie takiej trasy :-)

    OdpowiedzUsuń