poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Co żółtodziób powie po longu …. ?

     Padło hasło ‘long’, padło stwierdzenie ‘Kaśka jedzie’. Nie mogłam (lub nie chciałam) protestować. Do tej pory najdłużej biegałam z mapą 1h 52min (6km),  a łatwiejsza trasa 4-5 km zajmowała mi ponad godzinę. Long i zapowiadane 17km nie wydawały się zatem niczym strasznym… no bo kto mi zabroni szaleć, uczyć się, zdobywać i liczyć na szczęście J

 Stało się. 17 kwietnia - weekend. Sobota podróż, niedziela las. Banalne.

     Dzień przedstartowy nie byłoby niczym szczególnym gdyby nie miasto Suwałki, chęć zjedzenia kolacji i zderzenie z codziennością małego miasta. Poprosiliśmy o radę panią ochroniarz, pilnującą wjazdu na teren stadionu, gdzie jest centrum i gdzie można coś zjeść. Odpowiedź lekko zbiła nas z tropu:
Centrum..? Zjeść…?! Yyyy….. To chyba tylko obok zalewu w Fantazji.
Nie chcieliśmy iść na skróty więc zaczęliśmy samochodową wycieczkę po mieście… bank… bank… apteka… sklep… (zamknięty)… bank… O! Bar Mleczny! … (zamknięty…)… Pojechaliśmy do Fantazji.
- Państwo tu czego…?
- Dzień dobry. Zjeść chcieliśmy.
- Ale co zjeść?!
- To zależy co Państwo serwują.
- Yyy… nie mamy już nic. Nic obiadowego.
- To my może pizze zjemy?
- Zaraz. Sprawdzę. (minutę później) Ok.

 

        Została tylko podróż do bazy noclegowej (Uroczysko Kaletnik)…. Wszystko fajnie, mamy nawigację, mamy ustawione miasto, jedziemy drogą o szerokości 1.5 samochodu, humor dopisuje. Lekki stres dopadł nas, gdy chcieliśmy wykorzystać cuda XXI wieku i w naszych smart telefonach odnaleźć dokładny adres pensjonatu. Na brak zasięgu nie byliśmy przygotowani. Na szczęście Iwony komórka nie była aż taka smart i udało się nawiązać łączność z resztą OK!Sportowej ekipy. Byliśmy uratowani

      
Atmosfera w dniu startu na orientację jest tak odmienna od tego, co doświadczałam przez ostatnie 12 lat podczas ‘kariery’ na bieżni… Zero stresu, zero presji, zero zazdrości i niezdrowej rywalizacji. Takie dni utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto w to iść, warto to robić. Spory tłum i unosząca się ekscytacja…

      Jako nowicjusz liczyłam, że pierwsze 3-4 punkty będą pokrywały się z trasą Iwony (ot takie wkręcenie się w mapę i teren)... organizator nie był jednak tak miły i już pierwszy punkt miał nas rozdzielić… Nie miałam wyboru, stanęłam, poprzekręcałam mapę, na spokojnie ustawiłam kompas, wybrałam kierunek, minutę później i pognałam. Trochę niepewnie, trochę po omacku ale po 7 minutach trafiłam na jedynkę (WOW), chwilę później 2 i 3. Początek trasy - punkty o dziwo wychodziły mi dosyć płynnie. 

     

Pierwszy błąd pojawił się na 10 punkcie. 
Z 9 pobiegłam tak jak chciałam, rozpędziłam się tak jak lubię, skręciłam tam gdzie chciałam i ….nagle usłyszałam szum samochodów. 
Jak to?! Jestem w środku lasu, a tuż obok jeżdżą samochody?! Zapaliła się lampka. Coś musiało być nie tak. Próbowałam odtworzyć swoją trasę, próbowałam cofnąć się kilkaset metrów, próbowałam zorientować się gdzie jestem. Trochę po omacku ale ciągle próbowałam. Zlokalizowanie się na mapie zajęło mi to dobrych kilka / kilkanaście minut. Ok, mamy to. Lecimy do 10. Żeby za bardzo nie pobłądzić wybieram wariant mega obiegowy drogę dla samochodów, puszczam nogi po 3.40 – 4.00 i wyładowuję złość. Mam go! 
     
      Kolejny punkt pokonałam w pełnym skupieniu, wyszedł niemalże idealnie. Wiedziałam gdzie ma być i był tam, czekał na mnie. Tym popsułam całe zawody! 10-15 minut straty z poprzedniego punktu mogłam jeszcze przeboleć (zawsze była szansa, że odrobię to w drugiej części dystansu gdy większość dziewczyn zacznie zwalniać ze zmęczenia)… na dwunastym punkcie zameldowałam się 24 minuty później… Bieganie z mapą ma tą moc, że czasami wyzwala w człowieku przekleństwa. Motyla noga! Wszystko grało, było skrzyżowanie, była odchodząca ścieżka, był dołek, brakowało tylko punktu. 
     Teraz już wiem, że próbując się odnaleźć wybiegałam poza mapę. Może nie przestawiłam się na skalę mapy 1:15 000. Może…? Fakt faktem, sama utrudniłam sobie zadanie. Czy chciałam zejść z trasy? Może przez minutę albo dwie ale do cholery (!) nie po to jechałam z ekipą 400km żeby nie wykorzystać lasu. Ogarnęłam się.
     

1h 47min na liczniku i zmiana mapy. Nowa trasa to nowa energia!  Szło o niebo lepiej ale po 8-9 punktach również nie ustrzegłam się dwóch błędów (taa… błędy liczę od +15 / +20 minut). Czas na mecie 3h 49min. Zmieściłam się w limicie. Przebiegłam 25,5km. Całe 7,5 więcej niż zaplanował organizator. Czy uważam, że było warto? TAK! Były przebiegi, które wyszły całkiem ok, był przebieg szybszy od złotej medalistki (Iwona wstyd ;) ), były też 4 głupie błędy.



Po co zatem żółtodziób jeździ w każdy weekend na zawody w trudnym terenie (Prague easter, Parchatka, Słupsk) i obstawia tyły? Nauka zawsze kosztuje. Każdy taki wyjazd przybliża mnie do magicznej granicy oddzielającej żółtodzioba od orientalisty: zacznę czytać rzeźbę, a nie tylko drogi.


     
Logiczne też, że w warszawskich lasach nie chciałoby mi się spędzać 4h … w Suwałkach to co innego ;) Graty dla ekipy za medale, walkę i atmosferę!

6 komentarzy:

  1. Przy okazji czekamy na relację oczami Mistrzyni :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no wiesz ciężko, bo te przebiegi które wygrałaś dały mi do myślenia, że muszę potrenować mapę :)

      Usuń
  2. Mistrzyni wstydzi się bo przegrała z żółtodziobem :P

    OdpowiedzUsuń
  3. "Zero stresu, zero presji, zero zazdrości i niezdrowej rywalizacji." Niestety to oznaka odejścia od wyczynu w stronę amatorstwa i turystyki biegowej. Mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni u Ciebie i wrócisz do prawdziwej sportowej rywalizacji:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. uczymy się niwelować stres do zera :)

      Usuń
    2. Nie niestety ale na szczęście i w porę. Zyskuję luz psychiczny, łapię zajawkę, motywację i cel.

      Na rywalizację na mapie jeszcze przyjdzie czas :)
      W mieście mam nadzieję w czerwcu, w lesie może już tej jesieni pozbędę się 'żółtodzioba'. A co!

      Usuń