poniedziałek, 11 lipca 2016

Wawel Cup czyli pierwsza pięciodniówka "żółtodzioba"

Jeśli ktoś pół roku temu powiedziałby mi, że będę biegała na przełaj po lasach.
Zaśmiałabym się.
Jeśli ktoś pół roku temu powiedziałby mi, że będę przedzierała się przez bagna i pokrzywy. Zaśmiałabym się.
Jeśli ktoś pół roku temu powiedziałby mi, że będę zbiegałam po urwiskach skalnych.
Zaśmiałabym się.
Jeśli ktoś pół roku temu powiedziałby mi, że będę takie rzeczy robiła ze skręconą kostką.
Nie przestałabym się śmiać przez długi, długi czas.

A jednak :)

Foto: Robert Zabel
Decyzję o starcie w Wawel Cup podjęłam grubo ponad miesiąc temu. Czynnik przekonujący był dosyć prosty: 5 dni biegania z mapą, 5 dni myślenia wariantami, 5 dni bezcennej nauki, a w tym wszystkim 1 bieg miejski.

Wyjazd nie obył się bez niespodzianek.... Gdy zbliżaliśmy się do Krakowa nawigacja zasugerowała odbicie na zachód i mniejszymi drogami ominięcie korkującego się wjazdu do miasta. Szacowany czas przyjazdu 14:09, godzina zerowa startu 15:00. Brzmi sensownie. Problem pojawił się gdy w trakcie przejazdu tymi 'mniejszymi dróżkami' padła bateria w moim telefonie, a Krystiana nie mógł złapać sygnału GPS.... historia powtórzyła się jeszcze 15 minut później i tak o to z szacowanej godziny 14:09 zrobiła się 14:44. Niemniej jednak dojechaliśmy :)


Pierwszy dzień chciałam pobiec spokojnie, wczuć się w mapę. Tego spokoju i opanowania starczyło mi na 4 punkty bowiem na 5 punkt pobiegłam w złą stronę. Północ na kompasie ustawiłam zgodnie z napisem na mapie. Nic mi nie pasowało ale kompas dalej poprawnie wskazywał napis. Błądziłam (nawet bardzo). Jakimś cudem znalazłam punkt, ustawiłam kompas (północą do napisu) i ruszyłam na kolejny punkt. Gdy wybiegłam z lasu stwierdziłam, że coś mocno tu nie gra. Rozłożyłam mapę i zorientowałam się w swojej naiwności. Magiczny kod kategorii, do którego próbowałam się 'stroić' nadrukowany był pod kątem 90 stopni i nie wskazywał północy. Ot cała zagadka! Wkurzona ruszyłam dalej, tym razem ostrożniej.

Foto: Robert Zabel
Z okolic 9 punktu pamiętam tylko trzask, ból i panikę. Żółtodziób uszkodził sobie kostkę. Jak?! Nie pamiętam, chyba chciałam skoczyć. Keller (koleżanka z bieżni i klubu OKS Otwock) w takiej sytuacji uciskała kostkę. Zaczęłam robić to samo.... Do mety zostało mi 5 punktów i około 1,5km, a ja siedziałam na ziemi rozważając jak mocno mnie boli, jak na jednej nodze wyjść z jaru i po cholerę mi była cała ta orientacja. Całe to bieganie po krzakach, kamieniach, pokrzywach! Z tego miejsca muszę przyznać to, co już kiedyś mówiłam: orientaliści są maksymalnie życzliwymi ludźmi. Błyskawicznie podbiegły do mnie dwie panie proponując odprowadzenie na metę. Chwilę później to samo proponowała trzecia osoba. Cała trójka chciała zrezygnować ze swojego startu i pomóc mi dotrzeć na metę. Nie wiem czy w biegu ulicznym spotkałabym kogoś takiego. Podziękowałam i zaczęłam powoli skakać pod górę. Po przeanalizowaniu optymalnego wariantu dojścia do mety stwierdziłam, że zaliczenie pozostałych 5 punktów tylko delikatnie wydłuży całą trasę. Kulawym marszem ukończyłam pierwszy etap.

Drugiego dnia dystans dla elity miał wynosić 5,9 km. Ja ze skręconą kostką tylko przez chwilę miałam dylemat iść / nie iść. Przyjechałam na Wawel uczyć się, a nie siedzieć w domu. Zepchnęłam rozsądek na dalszy plan, poprosiłam Krystiana o pomoc z oklejeniem i usztywnieniem wadliwej części stopy i poszłam na spacer z mapą. Z perspektywy czasu stwierdzam, że była to cenna lekcja. Miałam świadomość, że nie mogę biegać więc nie kusiło mnie przyspieszanie, gnanie do przodu. Wreszcie miałam czas żeby dokładnie przyjrzeć się rzeźbie, ustawić kompas, przeanalizować wariant. Paradoksalnie była to dla mnie jedna z lepszych lekcji mapy.

Foto: Robert Zabel
Trzeci dzień miał być tym co, póki co, lubię najbardziej - city race. Organizatorzy przygotowali dodatkową klasyfikację w oparciu o najszybszy dobieg, który miał liczyć około 350m. Wiedziałam, że z moim doświadczeniem lekkoatletycznym niewielu polskich orientalistów jest w stanie wygrać. 12 lat treningu przygotowało mnie mięśniowo, wydolnościowo i technicznie. Pozostawała kwestia kontuzji bowiem las amortyzuje... asfalt i startówki niekoniecznie. Obiecałam sobie biec na hamulcu. Oznaczało to wolniejsze wchodzenie w zakręty, mniej dynamiczne odbicie i wcześniejsze zwalnianie przy punktach. 5 km po mieście miało być odpowiednim czasem na przeanalizowanie stanu kostki i podjęcie decyzji czy włączać się w walkę o dobieg czy też ją odpuszczam. Zbliżając się do stadionu usłyszałam spikera, który w pozytywnym świetle przedstawiał moją osobę (padały hasła debiut, zaskoczenie, niespodzianka, faworytka dobiegu). To był taki energetyczny kop. Nie czułam kostki. Podbiłam punkt i zaczął się finisz... Ostatni raz na stadionie startowałam w 2014 roku. Od tamtej pory rzadko korzystałam z bieżni. Emocje i wspomnienia zrobiły swoje. Leciałam z kosmiczną prędkością do mety. Cieszyłam się chwilą, bawiłam się prędkością. Koniec końców dobieg wygrałam z dużą przewagą, a cały bieg skończyłam na drugim miejscu :)

Foto: Robert Zabel
Czwarty dzień i dolina Racławki to mój drugi bieg leśny, z którego na prawdę mogę być dumna. Dzień wcześniej sporo czasu spędziłam z Pawłem i Krystianem (za co dziękuję) analizując trasę tegorocznej Jukoli. Ot taka wewnętrzna chęć nadrobienia 15 lat nauki bo przecież jest od kogo chłonąć wiedzę. Trasa czwartego etapu Wawel Cup poprowadzona była po terenie, który zaczyna mi pasować. Delikatna rzeźba terenu, sporo elementów charakterystycznych i delikatne przewyższenia pod koniec trasy. Ten start udało mi się ukończyć na 9 miejscu i na prawdę mało zabrakło żeby być dwa oczka wyżej. Wszystko zagrało: koncentracja, kompas, czytanie terenu i płynność. Takie starty dodają żółtodziobowi motywacji i pokazują taką żaróweczkę 'las da się opanować'.

Piąty dzień to niesamowita walka z trudną technicznie trasą i dużymi przewyższeniami. Szału nie było ale niektóre przebiegi udało mi się całkiem solidnie wykonać, a niektóre na własne życzenie solidnie skiepścić. Muszę wyrobić w sobie nawyk ustalania punktów ataku.

Foto: Marek Słoński
Mimo skręconej kostki Wawel Cup uważam za udany. Zdobyłam cenne doświadczenie, przyswoiłam trochę życiowych mądrości od dojrzalszych, wygrałam dobieg i jeszcze bardziej wkręciłam się w orientację. Taka ja! A teraz siła spokoju i basen. Kostka musi dojść do siebie.

4 komentarze:

  1. Hej,
    Szybkiej regeneracji!!!
    I bez plastrowania kostek nie wchodź do lasu.
    Mamy materiał na 1 zmianę Venla za rok?

    OdpowiedzUsuń
  2. jak prawdziwy orientalista z lasu. Kostkę trzeba oklejać to oznaka "leśnego człowieka"

    OdpowiedzUsuń
  3. żółtodziób napisany z błędem ortograficznym to celowo powielany zabieg?

    OdpowiedzUsuń